sobota, 29 czerwca 2013

" Jestem Hope.. "

- Zostaw mnie w spokoju! - krzyknęłam
- Daj mi to wszystko wyjaśnić.. - powiedział spokojny głos
- Nie mamy nic sobie do powiedzenia. - rzekłam chłodno.
- Mamy całe życie do obgadania, Hope, tylko daj mi się wytłumaczyć! - poprosił
Milczałam przez dłuższą chwile, wiedziałam, że nie dam mu tej szansy. 
- Wynoś się. - powiedziałam cicho, i przeszłam do salonu, zatrzaskując mu przed nosem drzwi.
Mam na imię Hope. Moje życie nigdy nie bylo za ciekawe. Mam 20 lat i mieszkam sama w NY. Miasto wywołuje na mnie wielkie wrażenie, ale już bym od ludzi wolała szczury. Zerwałam z chłopakiem, po tym, gdy się dowiedziałam, że zdradził mnie z moją byłą najlepszą przyjaciółką. Żenada. Studiuję.. fotografie i malarstwo.. Instytut Sztuki i Fotografii made in NY. Moi rodzice kazali mi wynosić się z domu, po tym, gdy mając 16 lat wszczynałam wielką bójkę i awanture w swoim mieście. Przez rok błąkałam się po ulicach, trafiałam do różnych domów, aż w końcu zamknęli mnie w Sierocińcu. Nigdy nie będę szczyciła tego miejsca. Może myślicie, że to głupie, że moi rodzice mnie z tego powodu wydziedziczyli.. no ale.. oni chcą mieć tylko "grzeczne dzieci" jakimi są moi "ukochani" bracia Patrick i Edvin. Gardzę swoją rodziną. Dosłownie. Nie mam w tym momencie nikogo. Mam w pewnym momencie dosyć samotności. Wychodzę z swojego domu i ruszam przed siebie. Kilka przecznic dalej wchodze do największego Zoologicznego w NY. Patrzę w różne gabloty. Może wziąć pytona? W razie czego mnie wykończy? Moją uwagę przykuwa małe coś. Nie potrafię odgadnąć co to za zwierzę.
- W czymś pomóc? - zapytuje mnie jakiś mężczyzna. Odwracam się do niego. Nie wierzę. Nie wierzę. Mój brat, Edvin. Jakby przez te 4 lata w ogóle się nie zmienił. Przez chwile patrzymy na siebie, po czym jak najprędzej ruszam do drzwi.
- Hope! Hope! Zaczekaj! - zdaje się, że mnie goni. Jestem jednak za szybka i w końcu nie ma mnie już na widoku. To było dziwne. Jak mój braciszek znalazł się w mieście popędu? Szukał mnie? Z resztą gówno mnie to obchodzi. Wchodzę do jakieś restauracji, do której nigdy nie chciałam wejść. Pora na zmiany. Siadam przy stoliku koło okna i wypatruje ludzi. Parszywych ludzi. Gardzę światem. Czuje czyjeś kroki, i namiar czyjegoś wzroku lecz sie nie odwracam. 
- Coś podać? - pyta jakiś facet. Znów ta ironiczna grupa pustaków.
Milczę, jak będę przecież coś chciała, to sama sobie zamówię, podejdę, odezwę się.
- Przepraszam, ale jeśli chcesz sobie porozmyślać nad sensem życia, to nie tutaj. - odwróciłam się do niego. WOW. - Próbowałem już, ale się nie udało. Szef o mały włos mnie nie zwolnił.
Typ marzyciela, piękne, niebieskie oczy i kasztanowe włosy. Dobrze zbudowany. Ujęcie ogólne mam zaliczone,. Odwracam się znów do okna. Ignoruje go.
- Myślę, że dla takiej pięknej kobiety jak ty należą się truskawki z bitą śmietaną. - mówi, zapisuje i odchodzi z triumfem. Niech będzie, punkt dla niego. Nadal dręczę widokiem w oknie. Zauważam jakiegoś przechodnia... Edvin.. rozgląda się, patrzy w okna sklepów.. przechodzi na drugą stronę.. niemal biegiem chowam się pod stolik. Czuję, że mój brat właśnie patrzy przez okno, które polubiłam a w tym  momencie znienawidziłam. Kiedy ślepym wzrokiem patrzę, jak odchodzi, siadam znów normalnie przy stole. Nijaki kelner patrzy na mnie podejrzliwie.
- Oj Bella, Bella... - szepcze i kładzie na stolik truskawki polane bitą śmietaną. Danie wygląda "niesamowicie".. ale  fakt że nie nienawidzę bitej śmietany...
- Przepraszam! - krzyczę do kelnera, w miarę spokojnie.
- Tak proszę pani? - podchodzi znów do stolika. Denerwuje mnie jego zawadiacki uśmiech i sposób, w jakim się do mnie odzywa.
- Nie pani, tylko Hope. - miażdżę go wzrokiem.
- Nadzieja.. pani imię to nadzieja.. ale na co? - pyta. Zbija mnie z tropu, rozwala mi system.
- Nadzieja na to że przyniesie mi pan te truskawki bez bitej śmietany -trącam w nim kubkiem z przysmakiem i triumfująco wstaje z "kanapy". Kelner mnie jednak zatrzymuje.
- Nie pan, tylko Mateo, a truskawki przyniosę z czekoladą, dobrze? - " przypadkowo " zawartość kubka z truskawkami i bitą  śmietaną pada na mnie. Mateo patrzy na mnie zdeziorentowany.
- Teraz to przegiąłeś. - patrzę na swoją usmarowaną koszulkę.
- To może te truskawki na mój koszt? - uśmiecha się prosząco.
- Truskawki nie wyczyszczą mi koszulki. - mówię.
- No to ściągnij , to ci ją przepłucze. - uśmiecha się zawadiacko. Wygrał. Wkurzona, opadam na kanapę. Znów wstaję, kieruję się do toalety aby umyć to paskudztwo.
Gdy wracam, widzę Mateo, który siedzi przy moim stole i podjada mi truskawki.
- Masz nie równo pod sufitem, czy chcesz żeby cię zwolniono? - pytam i siadam.
- Szef mnie zwolnił 2 godziny temu. - odpiera zadowolony
- To co ty tu jeszcze robisz? - pytam z lekka oburzona.
- Chce go trochę powkurzać w swoim mundurze roboczym. - uśmiecha się.
- A zlecenia ? Tak po prostu je przynosisz? - biorę do ust truskawkę.
- Grzebie w śmietnikach. - odpiera, drapiąc się po nosie. W jednym momencie energicznie wypluwam truskawkę z czekoladą na Mateo, który patrzy teraz na mnie ze skwaszoną miną.
- Nie mam cię za co przepraszać. I.. jesteś obrzydliwy. - mówię krótko, biorę swoją torebkę i wstaję, po czym z gracją wychodzę z restauracji. Słysze głuche uderzenie o drzwi knajpy i wołanie mojego imienia.
- Bella mi amore.. - mówi Mateo. Zastygam w bezruchu. - Skoro się zatrzymałaś, to musi oznaczać, że spodobałem ci się.. - nie widzę go, ale czuję że się złowieszczo uśmiecha. - Rachunku zapomniałaś. - przechodzi na drugą stronę ulicy, podchodzi do mnie i powolnym ruchem wręcza mi "kopertę" po czym wraca do restauracji biegiem. Coś tutaj nie gra. Otwieram kopertę. To było jasne.
                                                          Mateo Kubiszewski
                                                                 692435678
Z lekka rozdrażniona kieruję się do pobliskiego parku. I tak do niego nie zadzwonię. Nawet, jeśli okazał się całkiem zabawnym chłopakiem. A z resztą.. taki się nie okazał. Nie dla mnie. Żarty na byłego szefa? Pff.. w tym momencie wybucham energicznym śmiechem i opadam na ławkę. Nie wiem co się dzieje z moim rozumem. Ale to coś nie jest za przyjemne.. częste huśtawki emocji,... moja była przyjaciółka, powiedziałaby że jestem w ciąży. Ale że jej nie ma... to nazwijmy to hormonami. Wyciągam z torby bułkę i całe stadko gołębi frunie w moją stronę. Mam tylko jedną bułkę, którą rozdrabniam na małe kawałki i rzucam małym ptakom.Patrzę na zegarek. Za godzinę muszę być w pracy. O ile dobrze pamiętam, muszę zrobić rzeźbę na jakąś wystawę.. tak.. artystka.. będę pewnie dzisiaj do północy z tym siedziała. Cicho oddycham w tym głośnym świecie. Kieruję się do domu mojej zmarłej cioci, która przekazała mi go w spadku. Mam tam pewną książkę, którą koniecznie chce spalić. "życie to oaza radości, szczęścia i miłości". Dostałam ją od Marley .. mojej byłej przyjaciółki kiedy to ona wkraczała na studia. Na stos z taką książką. Odkluczam zamek i wchodzę do środka. Dom jest w trakcie remontu ale i tak znajduję ksiażkę, zabieram ją i bezszelestnie wychodzę. Podążam do swojego domu, otwieram kominek, i choć jest środek wiosny to wrzucam do paleniska książkę i patrzę jak ogień pożera papier. W tym samym momencie szykuje sobie kawę i rozmyślam o nowo poznanym chłopaku, w sensie co z nim zrobić, gdy ktoś dzwoni do drzwi. Patrzę w kuchni przez okno i poznaję swojego brata, Edvina, stojącego przy dzwonku i rozglądającego się na teren. Nie chcę mu otworzyć. Skąd on zna mój adres?. Gdy siedzę cicho i go nadal podglądam popijając kawę, dzwoni domofon. Rzucam się na niego, naciskam guzik i odsłuchuję wiadomość.
" Wiem że rodzice zachowywali się jak idioci, wydziedziczając cię po tamtej awanturze, ale pozwól mi z tobą porozmawiać. Patrick jest w Irlandii i nie bardzo mógł przyjechać, dlatego jestem tu w sprawie nas obojga " Muszę wam wspomnieć że moi bracia to bliźniacy.. 22 letni bliźniacy. Głucho patrzę na telefon. Impuls każe mi podążyć do drzwi i w tym momencie otwieram mojemu bratu i bez słowa wpuszczam go do swojego mieszkania. Edvin siada przy stoliku w salonie i rozgląda się po domu.
- Tak nagle, przypomnieliście sobie że istnieje? - parskam. Myślę tylko o tym żeby go zranić słowami. Dziwny i zawadiacki kelner ulatnia się z mojej głowy.
- Ale my.. - próbuje powiedzieć coś na usprawiedliwienie, lecz mu przerywam.
- Co wy?! Rodzice was rozpieścili i kazali zapomnieć o siostrze wpajając wam że macie siebie? Że nie byłam niczego warta?! Dlaczego nie wzięliście mnie na obrone?! Mieliście 18 lat. Mieszkaliście nadal z rodzicami. Byliście dorośli. Mogliście się im postawić. A wy tak po prostu patrzyliście jak odchodzę. Nienawidzę was wszystkich. - mówię, bez ani małej nutki pożałowania.
- Teraz daj mi się wypowiedzieć. Próbowaliśmy pobiec za tobą, lecz rodzice zamknęli .. a raczej zakluczyli nam drzwi przed nosem. Przez miesiąc siedzieliśmy w domu i nie mogliśmy nic robić. Nie obchodziło ich to że mamy szkołe, przyjaciół, że jesteśmy pełnoletni. Przybili deski do drzwi i okien. Czuliśmy się jak więziennicy. Po jakimś roku od czasu, gdy cię wygnali zaczęli żałować tego wszystkiego i cię szukać. Nie mieliśmy im nic za złe, staraliśmy się naprawić relacje, dla ciebie, żebyśmy wieksze szanse na odnalezienie ciebie. Przeszukaliśmy cały Londyn.. Całą Anglię!.. - mówił, a ja słuchałam, o dziwo.
- Czemu nie poszliście na policję? - pytam.
- Bo po tym jak wszczynałaś bujkę rodzice nadal nie chcieli się do ciebie przyznawać.
- To żałosne, nie musisz się bardziej pogrążać. - prycham.
- Gdzie byłaś gdy miałaś 17 lat?
- Zamknęli mnie w jakimś sierocińcu w Irlandii. - mówię cicho. - Było tam pięknie ale ciągle siedziałam w swoim pokoju niczym więzień w celi z nadzieją że ktoś mnie wybudzi z tego koszmaru. - patrze na niego z pretensją.
- Dlatego cię nie znaleźliśmy..
- Czemu nie kazaliście mnie po całym UK szukać? - pytam. Przysiadam się koło "brata"
- Bo.. tata miał już dosyć szukania na marne. Pewnego dnia gdy z Patrickiem byłem w szkole.. zamordował naszą matkę.. nachlał się..
Jestem w szoku. Nie potrafię nic powiedzieć. Mimowolnie do moich oczu nachodzą łzy. Moja matka, choć była wyrodna wyganiając mnie z domu, nie żyje, ponieważ zabił ją mój zachlany ojciec.
- ... policja go ścigała lecz on jakoś się ukrywał.. ciągle pił i żebrał.. nie raz chceliśmy go przywołać do rozsądku... nie udawało się. Policja przestanie go ścigać gdy za niego wpłacimy 290 000 tys. funtów. - patrzy na mnie. - Ma tylko nas.. pomimo tego co zrobił, to nasz ojciec.. - próbuje zrobić coś, żebym nie wybuchła.
- JESTEŚCIE NIENORMALNI?! ZABIŁ NASZĄ MATKĘ, CHLEJE A WY MU CHCECIE POMÓC?! - krzyczę ile sił w głosie.
- Ma tylko nas! Chcesz stracić teraz ojca?
- Tak. Będę się pyszniła jego śmiercią. - mam wzrok zabójcy. - Jak mnie znalazłeś?
- To nie było takie trudne. Zawsze mówiłaś, że chcesz zamieszkać w Nowym Jorku. - mówi, spokojniej.
- Fajnie.. - uśmiecham się, żałośnie się uśmiecham. - A teraz wynoś się z mojego domu i więcej nie wracaj. Nie chcę was znać. - patrzę na zdziwioną minę mojego brata, a ja wciąż mam pokerową twarz.
Edvin wstaje i kieruje się do drzwi, które zamyka z trzaskiem.
Życie już nie ma dla mnie żadnego znaczenia.. chyba że..
Wyciągam telefon i wykręcam numer tego dziwoląga.
- Halo? - mówi głos po drugiej stronie słuchawki.
- To ja, Hope.. o 20:00 w Line crossie.
Słyszę w jego głosie zadowolenie z mojej wypowiedzi. Mówi ciepłe "do zobaczenia" a ja się rozłączam. Niech się dzieje co chce.. mi już na niczym nie zależy. Pora żyć, tak jak zaplanuje czas i rzeczywistość.